Droga przez las
Strona 1 z 1 • Share
Droga przez las
Droga przez las
Droga wzdłuż rzeki, która przepływa przez ziemię będące jeszcze własnością Stanburych, ale nie zaczyna się, ani nie kończy na nich, podobnie jak droga, do której od domu prowadzi wydeptana przez konie mniejsza dróżka.
- Joseph Stanbury
- Tytuł : SzlachcicWiek : 26Zawód : Nie pracujeUmiejętności : Jazda konna | DowodzeniePunkty : 12
Re: Droga przez las
Przejażdżka była cudownym pomysłem. Byłaby nawet, gdyby nie oznaczała odzyskania dawnego przyjaciela. Pogoda była cudowna, a uczucie prędkości i wiatru we włosach bardzo wyzwalające. Zwłaszcza, że bardzo szybko zgrał się ze swoją klaczą, która, choć Cashmere nie dorównywała, również była niesamowicie szybka i zwinna, więc nie musiał się obawiać o żadne nierówności terenu, czy przeszkody.
Podczas galopu skupił się jedynie na jeździe i nie myślał wtedy o wielu rzeczach, ale teraz, kiedy trochę zwolnili, zaczął rozglądać się po lesie i dróżce, która wydawała mu się być znajoma. Chociaż był pewien, że gdyby trafił tutaj sam, zgubiłby się bardzo szybko. Im dłużej jej się jednak przyglądał, tym więcej wspomnień wspólnie spędzonych tutaj wakacji do niego wracało.
Wydawało mu się wręcz, że kojarzy dokładnie kamienie i kłody, na których siadywali z samym Josephem, lub nim oraz Marią. Słyszał rozmowy, które wtedy prowadzili wszyscy jednakowo podekscytowani wszystkimi nowościami, jakie udało im się znaleźć. I chociaż wiedział, że to niemożliwe, bo las żyje i przez te 10 lat na pewno bardzo się zmienił, samo wrażenie było bardzo przyjemne. Uśmiechnął się do wspomnień, po czym zwrócił oczy na mężczyznę przed sobą.
- Dobrze pamiętam, że dalej prosto jest mała polanka? - zapytał myśląc o tym, żeby może zrobić krótki postój.
Co prawda nadal nie wiedział, jak wszystko Josephowi wytłumaczy i opowie, ale teraz, kiedy już się z nim spotkał, chciał jak najszybciej przejść przez tą nieprzyjemną część historii i usłyszeć, co się u niego działo przez te lata. Był bardzo ciekawy, na kogo wyrósł dawny przyjaciel, bo tajemna ucieczka na przejażdżkę po lesie wbrew woli ojca zdecydowanie nie była w stylu Josepha, którego znał. Nie, żeby miał narzekać. To była naprawdę pozytywna i interesująca zmiana.
Podczas galopu skupił się jedynie na jeździe i nie myślał wtedy o wielu rzeczach, ale teraz, kiedy trochę zwolnili, zaczął rozglądać się po lesie i dróżce, która wydawała mu się być znajoma. Chociaż był pewien, że gdyby trafił tutaj sam, zgubiłby się bardzo szybko. Im dłużej jej się jednak przyglądał, tym więcej wspomnień wspólnie spędzonych tutaj wakacji do niego wracało.
Wydawało mu się wręcz, że kojarzy dokładnie kamienie i kłody, na których siadywali z samym Josephem, lub nim oraz Marią. Słyszał rozmowy, które wtedy prowadzili wszyscy jednakowo podekscytowani wszystkimi nowościami, jakie udało im się znaleźć. I chociaż wiedział, że to niemożliwe, bo las żyje i przez te 10 lat na pewno bardzo się zmienił, samo wrażenie było bardzo przyjemne. Uśmiechnął się do wspomnień, po czym zwrócił oczy na mężczyznę przed sobą.
- Dobrze pamiętam, że dalej prosto jest mała polanka? - zapytał myśląc o tym, żeby może zrobić krótki postój.
Co prawda nadal nie wiedział, jak wszystko Josephowi wytłumaczy i opowie, ale teraz, kiedy już się z nim spotkał, chciał jak najszybciej przejść przez tą nieprzyjemną część historii i usłyszeć, co się u niego działo przez te lata. Był bardzo ciekawy, na kogo wyrósł dawny przyjaciel, bo tajemna ucieczka na przejażdżkę po lesie wbrew woli ojca zdecydowanie nie była w stylu Josepha, którego znał. Nie, żeby miał narzekać. To była naprawdę pozytywna i interesująca zmiana.
- Samuel Vaesey
- Tytuł : SzlachcicWiek : 26Zawód : Nie pracujeUmiejętności : Jazda konna | Posługiwanie się pistoletemPunkty : 12
Re: Droga przez las
Zwolnili w pewnym momencie aż do żwawego stępa i Cashmere prędko zrównała się z drugą klaczą. Uśmiechnął się do Samuela, klepiąc swojego konia po szyi z dumą. Piękna, mądra i dzielna klacz, wspaniała i największy skarb, jaki miał pod tym dachem, zaraz obok swoich kotów. No i Sama w tej chwili, ale fakt, że był tu tylko wyjątkowo, sprawiało, że nie liczył się do klasyfikacji.
Trochę go obserwował, ciekawy, ile przyjaciel pamięta. Momenty nad rzeką, kiedy wpadali do niej, czasami nawet z Marią, nadal miał głęboko zapisane w umyśle. Fakt, jak duszny był ten dzień i jak później skurczyła mu się kamizelka i jak wściekła za to była jego matka. Nie dość, że nie dostał wtedy pączka, to dostał po głowie. Mimo wszystko wspaniale wspominał ten dzień. Teraz co prawda nie wyobrażał sobie wejścia do rzeki, między innymi dlatego, że był październik i było już dość zimno, ale oprócz tego, powstrzymywałaby go też świadomość tego, jak by to wyglądało. To znaczy, nie wiadomo, dla kogo miałoby wyglądać, skoro w lesie byli oni i konie, ale miałby tę świadomość, jak prawdopodobnie prezentowaliby się dla trzeciej osoby i bardzo chciał tego uniknąć, przynajmniej na razie. Stara, ciepła, braterska wręcz miłość do Samuela już wracała mu powoli do głowy, ale jeszcze nie był w stanie traktować ich tak, jak dawniej. Jeszcze. Miał nadzieję, że zajmie mu to jeszcze mniej, niż podejrzewał.
Parsknął, słysząc o polance. Pokiwał głową z przekonaniem, odwracając się do przyjaciela.
- Tak, jakieś jeszcze dwadzieścia minut drogi stąd, mój drogi. - obwieścił mu, łapiąc za siodło i schodząc z klaczy. Zwierzę sapnęło, jak konie mają w zwyczaju, a on pogłaskał ukochanego konia po chrapach. Trzymając wodze, przeszedł na stronę Samuela i ruszył do jednej z kłód, przy której specjalnie się zatrzymał. Niedbale przewiesił pasek przez jedną z gałęzi, żeby w razie spłoszenia, Cashmere nie uciekła, ale przecież nie będzie przywiązywał jej do pnia, jakby mieli tu zostać na noc. Pewnie posiedzą tu maksymalnie pół godziny, było i tak za zimno na dłuższe rozmowy na powietrzu, przynajmniej jego zdaniem, skoro mieli jeszcze wracać w taką samą pogodę, a nawet chłodniejszą.
Oparł się o pień koło konia i westchnął, kręcąc głową z uśmiechem, popatrzył na Samuela. Kiedy teraz na niego patrzył, naprawdę nie rozumiał, jakim cudem go nie poznał. Nie zmienił się wiele. Ten sam błysk w oku i ten sam uśmiech. Doprawdy, Joseph, wstydź się za siebie, żeby mieć tak słabą pamięć do twarzy.
- Więc? - zapytał, zakładając ramiona na piersi i nie rezygnując z uśmiechem. - Dlaczego teraz przyjechałeś, skoro mój ojciec potraktował cię tak haniebnie te dziesięć lat temu?
Trochę go obserwował, ciekawy, ile przyjaciel pamięta. Momenty nad rzeką, kiedy wpadali do niej, czasami nawet z Marią, nadal miał głęboko zapisane w umyśle. Fakt, jak duszny był ten dzień i jak później skurczyła mu się kamizelka i jak wściekła za to była jego matka. Nie dość, że nie dostał wtedy pączka, to dostał po głowie. Mimo wszystko wspaniale wspominał ten dzień. Teraz co prawda nie wyobrażał sobie wejścia do rzeki, między innymi dlatego, że był październik i było już dość zimno, ale oprócz tego, powstrzymywałaby go też świadomość tego, jak by to wyglądało. To znaczy, nie wiadomo, dla kogo miałoby wyglądać, skoro w lesie byli oni i konie, ale miałby tę świadomość, jak prawdopodobnie prezentowaliby się dla trzeciej osoby i bardzo chciał tego uniknąć, przynajmniej na razie. Stara, ciepła, braterska wręcz miłość do Samuela już wracała mu powoli do głowy, ale jeszcze nie był w stanie traktować ich tak, jak dawniej. Jeszcze. Miał nadzieję, że zajmie mu to jeszcze mniej, niż podejrzewał.
Parsknął, słysząc o polance. Pokiwał głową z przekonaniem, odwracając się do przyjaciela.
- Tak, jakieś jeszcze dwadzieścia minut drogi stąd, mój drogi. - obwieścił mu, łapiąc za siodło i schodząc z klaczy. Zwierzę sapnęło, jak konie mają w zwyczaju, a on pogłaskał ukochanego konia po chrapach. Trzymając wodze, przeszedł na stronę Samuela i ruszył do jednej z kłód, przy której specjalnie się zatrzymał. Niedbale przewiesił pasek przez jedną z gałęzi, żeby w razie spłoszenia, Cashmere nie uciekła, ale przecież nie będzie przywiązywał jej do pnia, jakby mieli tu zostać na noc. Pewnie posiedzą tu maksymalnie pół godziny, było i tak za zimno na dłuższe rozmowy na powietrzu, przynajmniej jego zdaniem, skoro mieli jeszcze wracać w taką samą pogodę, a nawet chłodniejszą.
Oparł się o pień koło konia i westchnął, kręcąc głową z uśmiechem, popatrzył na Samuela. Kiedy teraz na niego patrzył, naprawdę nie rozumiał, jakim cudem go nie poznał. Nie zmienił się wiele. Ten sam błysk w oku i ten sam uśmiech. Doprawdy, Joseph, wstydź się za siebie, żeby mieć tak słabą pamięć do twarzy.
- Więc? - zapytał, zakładając ramiona na piersi i nie rezygnując z uśmiechem. - Dlaczego teraz przyjechałeś, skoro mój ojciec potraktował cię tak haniebnie te dziesięć lat temu?
- Joseph Stanbury
- Tytuł : SzlachcicWiek : 26Zawód : Nie pracujeUmiejętności : Jazda konna | DowodzeniePunkty : 12
Re: Droga przez las
Samuel nie zauważył, że jest obserwowany, bo zaraz po zadaniu pytania wrócił do przyglądania się okolicy, która z każdą chwilą wydawała mu się być coraz bardziej znajoma. Nie miał tylko pojęcia, czy to faktyczne wspomnienia, czy siła autosugestii. Choć prawdopodobnie oba, bo patrząc na rzekę, wrócił do niego ten pamiętny dzień, kiedy przypadkiem skończyli pływając w niej. Uśmiechnął się rozbawiony retrospekcją, bo nadal pamiętał, że wcale nie miał zamiaru wpychać Josepha do wody tamtego dnia. A już na pewno nie planował wpadać tam razem z nim, ale poślizgnął się na zdradzieckim kamyku i oboje wrócili do domu mokrzy. Chociaż nie było to wcale aż takie złe rozwiązanie, biorąc pod uwagę, jak duszny i upalny to był dzień.
Z kolei kiedy spojrzał na drugi brzeg, zobaczył rozłożystą wierzbę z bardzo niskimi gałęziami, na której, był pewny, recytowali kiedyś Swinburne’a z podziałem na wersy. Wspięli się wtedy najwyżej, jak potrafili i mówili tak głośno i donośnie, jak mogli tylko tutaj, jeśli nie chcieli zostać zganieni przez kogoś z dorosłych. Czy to za treść słów, czy ilość decybeli, czy samo wspinanie się na drzewa i zachowywanie, jak dzikusy wyrwane z lasu. Co prawda dzikusy recytujące poezję, ale jednak dzikusy. Bo jaki szanujący się arystokrata włazi na drzewa i skacze po nich, jak małpa?
Słysząc potwierdzenie, uśmiechnął się do przyjaciela dumny.
- Ha. Pamięć słonia, widzisz? - powiedział zeskakując ze swojej klaczy. Zaczepił lejce o gałąź i pogłaskał konia cały czas zachwycając się tym, jak piękne zwierze było. Oba z resztą. Naprawdę. Josephowi trzeba było przyznać dobry gust.
Gdy upewnił się już, że zwierzę dostało swój wyraz aprobaty za cudowną przejażdżkę, odwrócił się do przyjaciela i chciał ruszyć w jego stronę, zatrzymało go jednak pytanie. Westchnął z lekko zakłopotanym uśmiechem.
- To za chwilę - powiedział, jednak do niego podchodząc i rozkładając ręce chcąc go objąć. - Daj mi się chociaż przywitać, jak należy zanim zacznę Ci opowiadać o występkach naszych płodzicieli.
Z kolei kiedy spojrzał na drugi brzeg, zobaczył rozłożystą wierzbę z bardzo niskimi gałęziami, na której, był pewny, recytowali kiedyś Swinburne’a z podziałem na wersy. Wspięli się wtedy najwyżej, jak potrafili i mówili tak głośno i donośnie, jak mogli tylko tutaj, jeśli nie chcieli zostać zganieni przez kogoś z dorosłych. Czy to za treść słów, czy ilość decybeli, czy samo wspinanie się na drzewa i zachowywanie, jak dzikusy wyrwane z lasu. Co prawda dzikusy recytujące poezję, ale jednak dzikusy. Bo jaki szanujący się arystokrata włazi na drzewa i skacze po nich, jak małpa?
Słysząc potwierdzenie, uśmiechnął się do przyjaciela dumny.
- Ha. Pamięć słonia, widzisz? - powiedział zeskakując ze swojej klaczy. Zaczepił lejce o gałąź i pogłaskał konia cały czas zachwycając się tym, jak piękne zwierze było. Oba z resztą. Naprawdę. Josephowi trzeba było przyznać dobry gust.
Gdy upewnił się już, że zwierzę dostało swój wyraz aprobaty za cudowną przejażdżkę, odwrócił się do przyjaciela i chciał ruszyć w jego stronę, zatrzymało go jednak pytanie. Westchnął z lekko zakłopotanym uśmiechem.
- To za chwilę - powiedział, jednak do niego podchodząc i rozkładając ręce chcąc go objąć. - Daj mi się chociaż przywitać, jak należy zanim zacznę Ci opowiadać o występkach naszych płodzicieli.
- Samuel Vaesey
- Tytuł : SzlachcicWiek : 26Zawód : Nie pracujeUmiejętności : Jazda konna | Posługiwanie się pistoletemPunkty : 12
Re: Droga przez las
Odbił się od konara, żeby nie przytulać przyjaciela na wpół siedząc. Co prawda sam chciał się tak najpierw przywitać, albo bardziej myślał o tym, ale teraz wydawało mu się to prawie nie na miejscu. Wolałby uścisk dłoni, serdeczny i mocny z użyciem wszystkich czterech rąk. Uznał jednak, że bez sensu się martwi i może tak naprawdę tylko wydaje mu się, że to będzie niezręczne. Uśmiechnął się więc, kiwając głową i przytulił przyjaciela, klepiąc go po plecach, po czym odsunął się szybko, mając nadzieję, że chłopak nie przejmie się specjalnie tym, że nie ściskali się przez minutę, skacząc i płacząc sobie na ramionach.
- Dobrze cię widzieć. - powiedział, kiwając głową, chcąc ocieplić ponowne powitanie ze swojej strony. To mogło wyglądać, jakby nie cieszył się tak, jak się cieszył. Wręcz wyglądało na to, jakby potrafił do tego podejść tak samo dystyngowanie, jak do obcych, miał jednak nadzieję, że Samuel wie, że to tylko przez lekki wstyd całą sytuacją. Za brak prób kontaktu ze swojej strony, za nierozpoznanie go, protekcjonalne potraktowanie w pierwszej chwili, no i przede wszystkim za to, że mężczyzna nie miał pojęcia, jak bardzo Joseph się zmienił. Nie był chłopcem, który oburzał się na złe słowo o rodzicach, czy Bogu, nie miał już tak okrojonej wizji i nie trzeba mu jej wcale było poszerzać. Jedyne, co pozostało dokładnie takie samo, to nienawiść do jednego ze zdrobnień swojego imienia. Joseph przysięgał w myśli przed sobą i Bogiem, że jeżeli Sam ośmieli się go użyć, mimo wiedzy, jak bardzo Stanbury tego nie cierpi, to kiedy wrócą do domu, poszczuje go swoją kocią armią. Co miało prawo się udać, bo dopiero zbliżała się pora karmienia, więc jeżeli rzuciłby jakiś przysmak na Samuela, koty zaczęłyby się na niego wspinać i walczyć o przekąskę.
- Nie darzę tego słowa miłością. - uznał z rozbawieniem, wracając do opierania się o konar. Ygh. W zasadzie nie chciał nawet o nim myśleć. Nie dlatego, że brzydził się aktem, czy było mu z nim niezręcznie, po prostu słowo brzmiało okropnie. Tragicznie. Dlaczego ludzie tak kaleczyli język?
- Dobrze cię widzieć. - powiedział, kiwając głową, chcąc ocieplić ponowne powitanie ze swojej strony. To mogło wyglądać, jakby nie cieszył się tak, jak się cieszył. Wręcz wyglądało na to, jakby potrafił do tego podejść tak samo dystyngowanie, jak do obcych, miał jednak nadzieję, że Samuel wie, że to tylko przez lekki wstyd całą sytuacją. Za brak prób kontaktu ze swojej strony, za nierozpoznanie go, protekcjonalne potraktowanie w pierwszej chwili, no i przede wszystkim za to, że mężczyzna nie miał pojęcia, jak bardzo Joseph się zmienił. Nie był chłopcem, który oburzał się na złe słowo o rodzicach, czy Bogu, nie miał już tak okrojonej wizji i nie trzeba mu jej wcale było poszerzać. Jedyne, co pozostało dokładnie takie samo, to nienawiść do jednego ze zdrobnień swojego imienia. Joseph przysięgał w myśli przed sobą i Bogiem, że jeżeli Sam ośmieli się go użyć, mimo wiedzy, jak bardzo Stanbury tego nie cierpi, to kiedy wrócą do domu, poszczuje go swoją kocią armią. Co miało prawo się udać, bo dopiero zbliżała się pora karmienia, więc jeżeli rzuciłby jakiś przysmak na Samuela, koty zaczęłyby się na niego wspinać i walczyć o przekąskę.
- Nie darzę tego słowa miłością. - uznał z rozbawieniem, wracając do opierania się o konar. Ygh. W zasadzie nie chciał nawet o nim myśleć. Nie dlatego, że brzydził się aktem, czy było mu z nim niezręcznie, po prostu słowo brzmiało okropnie. Tragicznie. Dlaczego ludzie tak kaleczyli język?
- Joseph Stanbury
- Tytuł : SzlachcicWiek : 26Zawód : Nie pracujeUmiejętności : Jazda konna | DowodzeniePunkty : 12
Re: Droga przez las
Dobrze było w końcu go dotknąć. Przytulił go mocno, ale puścił natychmiast, w momencie, w którym poczuł, że Joseph się odsuwa. Bo chociaż gdyby ktoś jego spytał, powiedziałby, że uścisk mógłby trwać znacznie dłużej, ale czuł i widział, że przyjaciel jest w pewien sposób sztywny i spięty. Bolało go to i pozostawiało mocny gorzkawy posmak na słodkim smaku spotkania, ale postanowił się tym na razie nie przejmować.
Bądź, co bądź nie widzieli się tak długo, oboje na pewno zmienili, poza tym, jemu na miejscu Josepha byłoby bardzo głupio za nierozpoznanie go na początku. Tak więc ten temat na razie zostawił i szczerze liczył na to, że nie będzie tego roztrząsał jeszcze po spotkaniu.
- Ciebie też. Zbyt długo na to czekałem - powiedział z uśmiechem, kładąc mu rękę na ramieniu i patrząc na niego może o sekundę za długo.
Zreflektował się jednak szybko i parsknął słysząc niesmak w głosie Josepha. Pokiwał głową rozbawiony.
- No tak. Jest kilka takich, prawda? - zapytał ze śmiechem, ledwo powstrzymując się przed użyciem znienawidzonego zdrobnienia. Miał nadzieję, że Stanbury o tym wiedział, bo nie miał zamiaru posuwać się do użycia go. Zbyt ryzykowne. Jeszcze po raz kolejny wleciałby do rzeki. Albo przynajmniej w krzaki obok. A tego wolał uniknąć.
Westchnął przysiadając na kłodzie.
- No dobrze. A więc historia - powiedział w końcu. Podniósł z ziemi jakiegoś patyka i zaczął nim rysować bezsensowne bazgroły koło swojej stopy.
- Ale Ty zaczynasz. Chcę wiedzieć, jaką wersję przedstawił Ci ojciec - dodał już poważniejszym tonem.
Bądź, co bądź nie widzieli się tak długo, oboje na pewno zmienili, poza tym, jemu na miejscu Josepha byłoby bardzo głupio za nierozpoznanie go na początku. Tak więc ten temat na razie zostawił i szczerze liczył na to, że nie będzie tego roztrząsał jeszcze po spotkaniu.
- Ciebie też. Zbyt długo na to czekałem - powiedział z uśmiechem, kładąc mu rękę na ramieniu i patrząc na niego może o sekundę za długo.
Zreflektował się jednak szybko i parsknął słysząc niesmak w głosie Josepha. Pokiwał głową rozbawiony.
- No tak. Jest kilka takich, prawda? - zapytał ze śmiechem, ledwo powstrzymując się przed użyciem znienawidzonego zdrobnienia. Miał nadzieję, że Stanbury o tym wiedział, bo nie miał zamiaru posuwać się do użycia go. Zbyt ryzykowne. Jeszcze po raz kolejny wleciałby do rzeki. Albo przynajmniej w krzaki obok. A tego wolał uniknąć.
Westchnął przysiadając na kłodzie.
- No dobrze. A więc historia - powiedział w końcu. Podniósł z ziemi jakiegoś patyka i zaczął nim rysować bezsensowne bazgroły koło swojej stopy.
- Ale Ty zaczynasz. Chcę wiedzieć, jaką wersję przedstawił Ci ojciec - dodał już poważniejszym tonem.
- Samuel Vaesey
- Tytuł : SzlachcicWiek : 26Zawód : Nie pracujeUmiejętności : Jazda konna | Posługiwanie się pistoletemPunkty : 12
Re: Droga przez las
Odwrócił spojrzenie prędzej, niż zrobił to Samuel, chociaż poczuł, że przyjaciel je przeciągnął. Gesty takie jak ten wydawały mu się również bardzo osobiste. Mogły być odpowiednie w towarzystwie, gdzie werbalne zapewnienia o głębokiej więzi po prostu nie przystawały, ale tutaj, w lesie, kiedy ich słowa słyszeli tylko oni sami, konie, oraz las, wolał, by padały one. Bowiem gesty i mimiki... No, zdawały mu się po prostu zbyt intymne. Mógł wymieniać je z Marią przy posiłku, lub w trakcie rozmowy, ale nie z mężczyzną, z którym dopiero odzyskiwał więź. Mogłoby to przywodzić na myśl mocno niestosowne pomysły, a za samą myśl właśnie narzeczona mogłaby płakać, gdyby się o niej dowiedziała. Zaraz, właśnie, przecież Maria też musiała chcieć zobaczyć się ze starym przyjacielem!
- Samuel, właśnie, musisz spotkać się też z Marią. Jestem pewien, że jeżeli bywasz w Londynie i byś jej nie odwiedził, złamałbyś jej serce. - przyznał z rozbawieniem, po czym wrócił spojrzeniem do przyjaciela, jakby sobie o czymś przypominając. Przecież mężczyzna nie był obecny w ich życiu ostatnie kilka lat, więc jeszcze o niczym nie wiedział. O związku, o uczuciu, jakie mieli między sobą.
- Oh, Sam. - złożył dłonie, kręcąc głową, załamany, jak faktycznie dużo jest do opowiedzenia. Miało go to uderzać teraz co jakiś czas, najwyraźniej, bo myślał już o tym dzisiaj wcześniej kilka razy.
- Ty jeszcze nie wiesz. Jesteśmy z Marią zaręczeni. Chcemy wziąć ślub w przyszłym roku. - poinformował bruneta z szerokim, dumnym uśmiechem. Miał nadzieję, że przyjaciel nie darzył Marii żadnym silniejszym uczuciem w latach młodości, nie chciał go przecież ranić w ten sposób. Sądził jednak, że gdyby tak było, powiedziałby mu wtedy, kiedy jeszcze byli tak blisko. A nie powiedział, toteż nie spodziewał się zazdrości o Marię.
Tak, słów, których Joseph nie cierpiał, było naprawdę sporo. Niektórych nawet nienawidził. To mocne słowo, ale naprawdę, właśnie takiego w tej sytuacji potrzebował, bo na litość boską, kto używał takich paskudnych zwrotów, jakim był dla przykładu "gmeranie". Aż się wzdrygał na samą myśl, co to było za słowo? Okropność. Albo łój. Dobrze, wystarczy, bo to naprawdę była tortura dla jego psychiki. Nie odpowiedział więc, mając nadzieję, że to zignorują i nie będą się męczyć takim okropnym tematem.
- Wiesz, nie wiem naprawdę więcej ponad to, co powiedziałem. Ojciec powiedział mi, że wynieśliście się z Londynu i nie chcieliście żadnych, absolutnie żadnych wieści od naszej rodziny nigdy więcej. - powiedział prawdę, po czym kontynuował wypowiedź. - Jak sądzisz, powinienem kłócić się z nim o przywołane kłamstwa już w momencie, w którym wrócimy do domu, czy jednak poczekać, aż będziemy sami, żeby we własnych oczach zachował dobre imię? - zapytał, a chociaż się śmiał, słychać było po jego tonie, że w rzeczywistości traktował sprawę bardzo poważnie. Westchnął jednak, wzruszając ramionami i uspokajając wewnętrzne wzburzenie.
- Niech mu będzie, że zachowam wyrzuty do momentu, w którym wyjdziecie. Twoja biedna ciotka nie musi słuchać, jak piękną i głęboką, braterską więź zniszczyła duma naszych ojców.
- Samuel, właśnie, musisz spotkać się też z Marią. Jestem pewien, że jeżeli bywasz w Londynie i byś jej nie odwiedził, złamałbyś jej serce. - przyznał z rozbawieniem, po czym wrócił spojrzeniem do przyjaciela, jakby sobie o czymś przypominając. Przecież mężczyzna nie był obecny w ich życiu ostatnie kilka lat, więc jeszcze o niczym nie wiedział. O związku, o uczuciu, jakie mieli między sobą.
- Oh, Sam. - złożył dłonie, kręcąc głową, załamany, jak faktycznie dużo jest do opowiedzenia. Miało go to uderzać teraz co jakiś czas, najwyraźniej, bo myślał już o tym dzisiaj wcześniej kilka razy.
- Ty jeszcze nie wiesz. Jesteśmy z Marią zaręczeni. Chcemy wziąć ślub w przyszłym roku. - poinformował bruneta z szerokim, dumnym uśmiechem. Miał nadzieję, że przyjaciel nie darzył Marii żadnym silniejszym uczuciem w latach młodości, nie chciał go przecież ranić w ten sposób. Sądził jednak, że gdyby tak było, powiedziałby mu wtedy, kiedy jeszcze byli tak blisko. A nie powiedział, toteż nie spodziewał się zazdrości o Marię.
Tak, słów, których Joseph nie cierpiał, było naprawdę sporo. Niektórych nawet nienawidził. To mocne słowo, ale naprawdę, właśnie takiego w tej sytuacji potrzebował, bo na litość boską, kto używał takich paskudnych zwrotów, jakim był dla przykładu "gmeranie". Aż się wzdrygał na samą myśl, co to było za słowo? Okropność. Albo łój. Dobrze, wystarczy, bo to naprawdę była tortura dla jego psychiki. Nie odpowiedział więc, mając nadzieję, że to zignorują i nie będą się męczyć takim okropnym tematem.
- Wiesz, nie wiem naprawdę więcej ponad to, co powiedziałem. Ojciec powiedział mi, że wynieśliście się z Londynu i nie chcieliście żadnych, absolutnie żadnych wieści od naszej rodziny nigdy więcej. - powiedział prawdę, po czym kontynuował wypowiedź. - Jak sądzisz, powinienem kłócić się z nim o przywołane kłamstwa już w momencie, w którym wrócimy do domu, czy jednak poczekać, aż będziemy sami, żeby we własnych oczach zachował dobre imię? - zapytał, a chociaż się śmiał, słychać było po jego tonie, że w rzeczywistości traktował sprawę bardzo poważnie. Westchnął jednak, wzruszając ramionami i uspokajając wewnętrzne wzburzenie.
- Niech mu będzie, że zachowam wyrzuty do momentu, w którym wyjdziecie. Twoja biedna ciotka nie musi słuchać, jak piękną i głęboką, braterską więź zniszczyła duma naszych ojców.
- Joseph Stanbury
- Tytuł : SzlachcicWiek : 26Zawód : Nie pracujeUmiejętności : Jazda konna | DowodzeniePunkty : 12
Re: Droga przez las
- Z Marią - powtórzył z uśmiechem trochę zaskoczony tym, że Joseph nadal utrzymuje z nią kontakt. Następna wiadomość zszokowała go jednak znacznie bardziej.
Otworzył oczy szeroko, patrząc na przyjaciela z coraz szerszym uśmiechem.
- Zaręczeni? - zapytał z lekkim niedowierzaniem, bo siłą rzeczy nadal pamiętał ich, jako dzieci z którymi spędzał wakacje. Perspektywa małżeństwa była dla niego tak abstrakcyjna, że nawet nie przyszła mu do głowy - Joseph, przyjacielu, to cudownie!
Czy faktycznie ucieszyła go ta wiadomość?
Pewnie tak. W jakimś stopniu z pewnością, a już na pewno na tyle, żeby szczerze się na nią uśmiechnąć.
W swoim planie powrotu do Londynu i przyjaciela nie roztrząsał tematu uczuć, jakie względem niego miał, jedynie na wpół świadomie odkładając temat i szukając innych, mniej dla niego problematycznych.
Bo chociaż nie zaprzeczał nigdy przed samym sobą, że miłość, jaką darzył Josepha Grecy zdecydowanie nie określiliby, jako apage, czy nawet filia, ale eros, to jednak było to długie lata temu. Wcale nie był pewien, czy poczuje to na nowo, ani, czy chciał czuć to na nowo. Mimo wszystko, nieważne jak dobrze i cudownie tragicznie by się z nią nie czuł, i tak nie miała ona większego sensu. Na co niby miał liczyć? Nie dość, że przyjaciel raczej na pewno nie był zainteresowany czymś takim, to jeszcze właśnie zdradził mu, że jest zaręczony. A wnioskując po jego tonie i wyrazie twarzy, nie były to zaręczyny z przymusu, ale z miłości. Samuel nie wątpił, że narzeczeni się kochają i nie chciał im tego niszczyć, choćby własnymi myślami. A przynajmniej miał nadzieję, że tego nie zrobi.
Poza tym, przecież pamiętał, że Maria była w Josephie zakochana właściwie od kiedy ją poznał. Rozpoznał wzrok, jakim na niego patrzyła zawsze, kiedy z nią rozmawiał i cieszył się szczęściem dawnej przyjaciółki, jeśli Joseph faktycznie odwzajemnił jej uczucie. Oboje trafili naprawdę dobrze i był pewien, że będą ze sobą szczęśliwi. On z nimi również. Bo przecież teraz na nowo stanie się częścią ich życia. W końcu.
Tak, nie było sensu tego brudzić własnymi myślami i pragnieniami. W końcu miał być dla Josepha bratem. I tak niech pozostanie.
Radość z dobrej nowiny jednak uleciała z niego szybko, kiedy usłyszał, co pan Stanbury synowi przekazał. Nie podobał mu się fakt, że to on będzie musiał mu opowiedzieć pełną historię. Ale z drugiej strony, chyba tak najlepiej. Jest w końcu jedyną osobą uczestniczącą w sytuacji, która będzie mogła przekazać wszystko będąc możliwie bezstronną.
- Twój ojciec, ani Cię nie okłamał, ani nie powiedział prawdy - przyznał wzdychając i patrząc na przyjaciela bez uśmiechu.
- Jak pewnie pamiętasz, jeszcze za czasów mojej nauki w Eton, fabryka mojego ojca zbankrutowała. Pozostaliśmy wtedy na jakiś czas bez dochodów, ale były oszczędności, więc nie traciłem nadziei na odzyskanie stabilizacji. W końcu wystarczyło zacząć je inwestować w mądry sposób. Dorosły właściciel fabryki powinien mieć to opanowane perfekcyjnie. Ale nie zdawałem sobie wtedy w pełni sprawy, jak… koszmarnie głupi mój ojciec jest- mógłby użyć względem ojca znacznie gorszych epitetów, ale zdecydował się nie przesadzać i zachować jednak jakiekolwiek granice dobrego wychowania. - Okazało się, że wszedł we współpracę z jakimś oszustem, który wykiwał go na cały nasz majątek. Ojciec postawił wszystko na jedną, podobno złotą i nieomylną, kartę, która, któżby się spodziewał, była jednym wielkim kłamstwem i zostaliśmy z niczym. Nie wiem, czy pamiętasz, ale w tamtym okresie stosunki naszych rodzin znacznie się ochłodziły. Nie potrafiłem znaleźć powodu, aż do ostatniego momentu. - Zawahał się na moment, ale uznał, że nie będzie nic zatajać. - Ojciec powiedział, że do upadku naszej fabryki doprowadził bezpośrednio Twój ojciec. Nie wiem, ile jest w tym prawdy, ale nie policzę, ile razy słyszałem, że “To ten przeklęty Stanbury nas zrujnował”. To wyjaśnia, dlaczego mój ojciec miał tak dużo oporów, przed wzięciem pożyczki od Waszej rodziny. Nie miał jednak wyjścia. Spotkanie, o którym mówiłem wcześniej, było właśnie tym, na którym dogadywali szczegóły dotyczące pożyczki. Jak łatwo możesz się domyślić, atmosfera była tam bardzo gęsta. Nie widać już wtedy było nic z dotychczasowej przyjaźni. Pod koniec padło wiele ostrych słów, między innymi te, które powtórzyłem Ci wcześniej. Tydzień po spotkaniu wyjechaliśmy do Birmingham, a żaden z naszych ojców nie pozwolił mi zamienić z Tobą choćby słowa. Tak więc Twój ojciec nie kłamał mówiąc, że mój nie chciał od Was żadnych wieści, ale nie powiedział Ci dlaczego. Oto powód - odetchnął zadowolony, że mógł to w końcu wyjaśnić.
Często myślał o momencie, w którym wszystko przyjacielowi opowie, a teraz, kiedy był już po nim, czuł się dziwnie lekki.
- Ale cóż - dodał już pogodniejszym tonem - Nienawiść nienawiścią, a stare niesnaski starymi niesnaskami, ale dług pozostaje, a Twój ojciec nadal jest wierzycielem mojego. Mam zamiar tą sytuację zażegnać. Skoro ojciec najwyraźniej nie jest kompetentny do wywiązania się z obietnicy. A teraz, kiedy mieszkam w Londynie będzie to znacznie prostsze.
Otworzył oczy szeroko, patrząc na przyjaciela z coraz szerszym uśmiechem.
- Zaręczeni? - zapytał z lekkim niedowierzaniem, bo siłą rzeczy nadal pamiętał ich, jako dzieci z którymi spędzał wakacje. Perspektywa małżeństwa była dla niego tak abstrakcyjna, że nawet nie przyszła mu do głowy - Joseph, przyjacielu, to cudownie!
Czy faktycznie ucieszyła go ta wiadomość?
Pewnie tak. W jakimś stopniu z pewnością, a już na pewno na tyle, żeby szczerze się na nią uśmiechnąć.
W swoim planie powrotu do Londynu i przyjaciela nie roztrząsał tematu uczuć, jakie względem niego miał, jedynie na wpół świadomie odkładając temat i szukając innych, mniej dla niego problematycznych.
Bo chociaż nie zaprzeczał nigdy przed samym sobą, że miłość, jaką darzył Josepha Grecy zdecydowanie nie określiliby, jako apage, czy nawet filia, ale eros, to jednak było to długie lata temu. Wcale nie był pewien, czy poczuje to na nowo, ani, czy chciał czuć to na nowo. Mimo wszystko, nieważne jak dobrze i cudownie tragicznie by się z nią nie czuł, i tak nie miała ona większego sensu. Na co niby miał liczyć? Nie dość, że przyjaciel raczej na pewno nie był zainteresowany czymś takim, to jeszcze właśnie zdradził mu, że jest zaręczony. A wnioskując po jego tonie i wyrazie twarzy, nie były to zaręczyny z przymusu, ale z miłości. Samuel nie wątpił, że narzeczeni się kochają i nie chciał im tego niszczyć, choćby własnymi myślami. A przynajmniej miał nadzieję, że tego nie zrobi.
Poza tym, przecież pamiętał, że Maria była w Josephie zakochana właściwie od kiedy ją poznał. Rozpoznał wzrok, jakim na niego patrzyła zawsze, kiedy z nią rozmawiał i cieszył się szczęściem dawnej przyjaciółki, jeśli Joseph faktycznie odwzajemnił jej uczucie. Oboje trafili naprawdę dobrze i był pewien, że będą ze sobą szczęśliwi. On z nimi również. Bo przecież teraz na nowo stanie się częścią ich życia. W końcu.
Tak, nie było sensu tego brudzić własnymi myślami i pragnieniami. W końcu miał być dla Josepha bratem. I tak niech pozostanie.
Radość z dobrej nowiny jednak uleciała z niego szybko, kiedy usłyszał, co pan Stanbury synowi przekazał. Nie podobał mu się fakt, że to on będzie musiał mu opowiedzieć pełną historię. Ale z drugiej strony, chyba tak najlepiej. Jest w końcu jedyną osobą uczestniczącą w sytuacji, która będzie mogła przekazać wszystko będąc możliwie bezstronną.
- Twój ojciec, ani Cię nie okłamał, ani nie powiedział prawdy - przyznał wzdychając i patrząc na przyjaciela bez uśmiechu.
- Jak pewnie pamiętasz, jeszcze za czasów mojej nauki w Eton, fabryka mojego ojca zbankrutowała. Pozostaliśmy wtedy na jakiś czas bez dochodów, ale były oszczędności, więc nie traciłem nadziei na odzyskanie stabilizacji. W końcu wystarczyło zacząć je inwestować w mądry sposób. Dorosły właściciel fabryki powinien mieć to opanowane perfekcyjnie. Ale nie zdawałem sobie wtedy w pełni sprawy, jak… koszmarnie głupi mój ojciec jest- mógłby użyć względem ojca znacznie gorszych epitetów, ale zdecydował się nie przesadzać i zachować jednak jakiekolwiek granice dobrego wychowania. - Okazało się, że wszedł we współpracę z jakimś oszustem, który wykiwał go na cały nasz majątek. Ojciec postawił wszystko na jedną, podobno złotą i nieomylną, kartę, która, któżby się spodziewał, była jednym wielkim kłamstwem i zostaliśmy z niczym. Nie wiem, czy pamiętasz, ale w tamtym okresie stosunki naszych rodzin znacznie się ochłodziły. Nie potrafiłem znaleźć powodu, aż do ostatniego momentu. - Zawahał się na moment, ale uznał, że nie będzie nic zatajać. - Ojciec powiedział, że do upadku naszej fabryki doprowadził bezpośrednio Twój ojciec. Nie wiem, ile jest w tym prawdy, ale nie policzę, ile razy słyszałem, że “To ten przeklęty Stanbury nas zrujnował”. To wyjaśnia, dlaczego mój ojciec miał tak dużo oporów, przed wzięciem pożyczki od Waszej rodziny. Nie miał jednak wyjścia. Spotkanie, o którym mówiłem wcześniej, było właśnie tym, na którym dogadywali szczegóły dotyczące pożyczki. Jak łatwo możesz się domyślić, atmosfera była tam bardzo gęsta. Nie widać już wtedy było nic z dotychczasowej przyjaźni. Pod koniec padło wiele ostrych słów, między innymi te, które powtórzyłem Ci wcześniej. Tydzień po spotkaniu wyjechaliśmy do Birmingham, a żaden z naszych ojców nie pozwolił mi zamienić z Tobą choćby słowa. Tak więc Twój ojciec nie kłamał mówiąc, że mój nie chciał od Was żadnych wieści, ale nie powiedział Ci dlaczego. Oto powód - odetchnął zadowolony, że mógł to w końcu wyjaśnić.
Często myślał o momencie, w którym wszystko przyjacielowi opowie, a teraz, kiedy był już po nim, czuł się dziwnie lekki.
- Ale cóż - dodał już pogodniejszym tonem - Nienawiść nienawiścią, a stare niesnaski starymi niesnaskami, ale dług pozostaje, a Twój ojciec nadal jest wierzycielem mojego. Mam zamiar tą sytuację zażegnać. Skoro ojciec najwyraźniej nie jest kompetentny do wywiązania się z obietnicy. A teraz, kiedy mieszkam w Londynie będzie to znacznie prostsze.
- Samuel Vaesey
- Tytuł : SzlachcicWiek : 26Zawód : Nie pracujeUmiejętności : Jazda konna | Posługiwanie się pistoletemPunkty : 12
Re: Droga przez las
- Tak, drogi przyjacielu: i z Marią i zaręczeni. - powiedział, kiwając głową z zadowoleniem, po czym oparł dłonie na konarze i westchnął, kręcąc głową z wypisaną na twarzy radością. Za każdym razem zapominał, jak szanował tę kobietę. To znaczy, zdawał sobie sprawę z tego przez cały czas, jednak ogrom uczuć, jakie do niej miał, nie mieściły się w jego codziennej świadomości. Kobieta była wspaniałą, wyedukowaną osobą i za każdym razem, gdy ją widział, nieważne, czy w myśli, czy też na żywo, przypominały mu się wszystkie spędzone z nią chwile. Jego najbliższa, najstarsza przyjaciółka.
- Wiesz, zabawne jest, że Maria stała się po szkole kimś takim dla mnie, kim ja byłem dla ciebie. - powiedział, po czym poprawił się, kiwając głową. - Albo raczej mógłbym się stać, gdybym już wtedy miał na tyle otwarty umysł. Bądź był kobietą. - zaśmiał się, w pełni przyjacielsko, ponieważ Joseph nigdy nie zdawał sobie sprawy, że faktycznie mogli się kochać inaczej, niż bracia. Czasami rzucał komentarzami w tym stylu, zwyczajnie nigdy nie traktując ich jako coś, co mogłoby Samuela skrzywdzić emocjonalnie. Zawsze był przekonany, że to żart, a skoki tętna spowodowane były, owszem, stopniem, w jakim mu na mężczyźnie - czy chłopcu, wtedy - zależało. Podobnie komentarze ze strony Sama, to też odbierał jak żart. Zabawny, bo przecież tak niemożliwy.
- Na uniwersytecie... O czym też nie wiesz. - przypomniał sobie z rozbawieniem, lekko się czerwieniąc. - Okazało się, że zdolny jestem nie tylko do obserwowania takiego życia, o jakim często opowiadałeś mi w Eton, ale też do prowadzenia go. No, podobnego, nie przekroczyłem pewnych granic. - przyznał, kiwając głową. - Dopiero jednak tamtejsza inteligencja, po napojeniu mnie najbardziej zabójczą mieszanką absyntu, wódki i maku, przekonała mnie, że nigdy nie zrozumiem tych ideałów, o których mówię, jeżeli ich nie spróbuję. - skończył pierwszą część wypowiedzi i zrozumiał, że znowu zaczyna paplać. Nie mówić i opowiadać ze spokojem, jak robiłby wobec kogoś, do kogo miał dystans, tylko faktycznie trajkotał, jak obudzony kanarek. Kiedy jednak zdał sobie z tego sprawę, nie mógł już przestać. Już się podekscytował i miał zamiar opowiadać choćby i do wieczora, a kiedy już definitywnie czas im się skończy, to wtedy resztę napisać w liście.
- Naprawdę ciekaw jestem, co ty masz mi do opowiedzenia o swoim życiu, skoro ja rozkręciłem się przez dziesięć lat do tego stopnia. Nie wiem nawet, czy będę w stanie tego słuchać. - dodał ze śmiechem. - Będziesz musiał podać mi swój adres, a ja podam ci adres mojej skrytki pocztowej. Żeby nie musieć gorszyć koni, wystarczy, że nasze oczy będą wiedzieć, uszy nie muszą. - uznał ze znaczącym uśmiechem, kiwając głową.
Następnie, wysłuchał wypowiedzi Samuela o ojcach i ich waśni. Po drodze pewnie widocznie oburzał się coraz bardziej, usłyszał kilka własnych, sfrustrowanych sapnięć. Starsi, ponownie, udowadniali tylko, jakimi imbecylami potrafili być. Ich fabryka i pieniądze jak zwykle były na tyle ważne, że przyjaźń roztrzaskiwała się, niczym okręt na skałach. Joseph musiał aż podnieść się z kłody i postąpić kilka kroków w tę i z powrotem, żeby przypadkiem nie zacząć się złościć widocznie. Cashmere musiała wyczuć jego zdenerwowanie, bo spojrzała na niego, unosząc uszy i prychnęła cichutko, za co ponownie poklepał ją delikatnie po policzku.
- Mimo, że pogardzam nazywaniem tak własnego rodzica - zaczął, mając na myśli wyzwanie ojca Samuela przez niego samego. - Nie mogę się nie zgodzić, że nasi ojcowie zachowali się bardzo... Po ludzku. - uznał z przekąsem. - Zwłaszcza, że mój ojciec ma masę dłużników, którzy spłacają się u niego od lat. On nawet prawdopodobnie nie potrzebuje pieniędzy twojego ojca-ba! - Niestety, plan o nie złoszczeniu się, runął i Joseph musiał zacząć chodzić i gestykulować, śledzony uważnie spojrzeniem już obu klaczy. - Widziałeś posiadłość mojej rodziny. Jest w świetnym stanie, a ojciec bez przerwy coś w niej zmienia, wydaje na to fortunę. Ostatnio nawet słyszałem, że w planach ma jeszcze jedno skrzydło. Skrzydło! Nie piętro, czy stajnię, całe skrzydło! Po co? Nie mam pojęcia, najwyraźniej myli Marię z indyjskim słoniem, bo wątpię, żeby nasza droga przyjaciółka wprowadzając się do nas, spodziewała się własnego segmentu. - powiedział, wzdychając ze złością pod koniec. Zamknął na moment oczy i odetchnął, w końcu kiwając głową.
- Ile to pieniędzy? Umorzę ten dług, albo przynajmniej jego część. - powiedział z przekonaniem, a w jego głosie prawdopodobnie nie zabrzmiała nawet nuta zawahania. Nic w tym dziwnego, ponieważ takowej nie było. Naprawdę, jeżeli jego ojciec sądził, że jego kłamstwa Joseph przyjmie jak próbę charakteru i lojalności, to się pomylił. Albo i nie, może się nie pomylił, ale w takim wypadku, syn jej po prostu nie przeszedł. Charles Stanbury grubo przesadził, po pierwsze rujnując nie jedną, a dwie piękne, męskie przyjaźnie, w tym swoją własną, oraz okłamując swojego jedynego syna. Och, na litość Boską, zdarzało mu się coraz częściej nienawidzić tego człowieka, będzie się musiał z tego wyspowiadać.
- Wiesz, zabawne jest, że Maria stała się po szkole kimś takim dla mnie, kim ja byłem dla ciebie. - powiedział, po czym poprawił się, kiwając głową. - Albo raczej mógłbym się stać, gdybym już wtedy miał na tyle otwarty umysł. Bądź był kobietą. - zaśmiał się, w pełni przyjacielsko, ponieważ Joseph nigdy nie zdawał sobie sprawy, że faktycznie mogli się kochać inaczej, niż bracia. Czasami rzucał komentarzami w tym stylu, zwyczajnie nigdy nie traktując ich jako coś, co mogłoby Samuela skrzywdzić emocjonalnie. Zawsze był przekonany, że to żart, a skoki tętna spowodowane były, owszem, stopniem, w jakim mu na mężczyźnie - czy chłopcu, wtedy - zależało. Podobnie komentarze ze strony Sama, to też odbierał jak żart. Zabawny, bo przecież tak niemożliwy.
- Na uniwersytecie... O czym też nie wiesz. - przypomniał sobie z rozbawieniem, lekko się czerwieniąc. - Okazało się, że zdolny jestem nie tylko do obserwowania takiego życia, o jakim często opowiadałeś mi w Eton, ale też do prowadzenia go. No, podobnego, nie przekroczyłem pewnych granic. - przyznał, kiwając głową. - Dopiero jednak tamtejsza inteligencja, po napojeniu mnie najbardziej zabójczą mieszanką absyntu, wódki i maku, przekonała mnie, że nigdy nie zrozumiem tych ideałów, o których mówię, jeżeli ich nie spróbuję. - skończył pierwszą część wypowiedzi i zrozumiał, że znowu zaczyna paplać. Nie mówić i opowiadać ze spokojem, jak robiłby wobec kogoś, do kogo miał dystans, tylko faktycznie trajkotał, jak obudzony kanarek. Kiedy jednak zdał sobie z tego sprawę, nie mógł już przestać. Już się podekscytował i miał zamiar opowiadać choćby i do wieczora, a kiedy już definitywnie czas im się skończy, to wtedy resztę napisać w liście.
- Naprawdę ciekaw jestem, co ty masz mi do opowiedzenia o swoim życiu, skoro ja rozkręciłem się przez dziesięć lat do tego stopnia. Nie wiem nawet, czy będę w stanie tego słuchać. - dodał ze śmiechem. - Będziesz musiał podać mi swój adres, a ja podam ci adres mojej skrytki pocztowej. Żeby nie musieć gorszyć koni, wystarczy, że nasze oczy będą wiedzieć, uszy nie muszą. - uznał ze znaczącym uśmiechem, kiwając głową.
Następnie, wysłuchał wypowiedzi Samuela o ojcach i ich waśni. Po drodze pewnie widocznie oburzał się coraz bardziej, usłyszał kilka własnych, sfrustrowanych sapnięć. Starsi, ponownie, udowadniali tylko, jakimi imbecylami potrafili być. Ich fabryka i pieniądze jak zwykle były na tyle ważne, że przyjaźń roztrzaskiwała się, niczym okręt na skałach. Joseph musiał aż podnieść się z kłody i postąpić kilka kroków w tę i z powrotem, żeby przypadkiem nie zacząć się złościć widocznie. Cashmere musiała wyczuć jego zdenerwowanie, bo spojrzała na niego, unosząc uszy i prychnęła cichutko, za co ponownie poklepał ją delikatnie po policzku.
- Mimo, że pogardzam nazywaniem tak własnego rodzica - zaczął, mając na myśli wyzwanie ojca Samuela przez niego samego. - Nie mogę się nie zgodzić, że nasi ojcowie zachowali się bardzo... Po ludzku. - uznał z przekąsem. - Zwłaszcza, że mój ojciec ma masę dłużników, którzy spłacają się u niego od lat. On nawet prawdopodobnie nie potrzebuje pieniędzy twojego ojca-ba! - Niestety, plan o nie złoszczeniu się, runął i Joseph musiał zacząć chodzić i gestykulować, śledzony uważnie spojrzeniem już obu klaczy. - Widziałeś posiadłość mojej rodziny. Jest w świetnym stanie, a ojciec bez przerwy coś w niej zmienia, wydaje na to fortunę. Ostatnio nawet słyszałem, że w planach ma jeszcze jedno skrzydło. Skrzydło! Nie piętro, czy stajnię, całe skrzydło! Po co? Nie mam pojęcia, najwyraźniej myli Marię z indyjskim słoniem, bo wątpię, żeby nasza droga przyjaciółka wprowadzając się do nas, spodziewała się własnego segmentu. - powiedział, wzdychając ze złością pod koniec. Zamknął na moment oczy i odetchnął, w końcu kiwając głową.
- Ile to pieniędzy? Umorzę ten dług, albo przynajmniej jego część. - powiedział z przekonaniem, a w jego głosie prawdopodobnie nie zabrzmiała nawet nuta zawahania. Nic w tym dziwnego, ponieważ takowej nie było. Naprawdę, jeżeli jego ojciec sądził, że jego kłamstwa Joseph przyjmie jak próbę charakteru i lojalności, to się pomylił. Albo i nie, może się nie pomylił, ale w takim wypadku, syn jej po prostu nie przeszedł. Charles Stanbury grubo przesadził, po pierwsze rujnując nie jedną, a dwie piękne, męskie przyjaźnie, w tym swoją własną, oraz okłamując swojego jedynego syna. Och, na litość Boską, zdarzało mu się coraz częściej nienawidzić tego człowieka, będzie się musiał z tego wyspowiadać.
- Joseph Stanbury
- Tytuł : SzlachcicWiek : 26Zawód : Nie pracujeUmiejętności : Jazda konna | DowodzeniePunkty : 12
Re: Droga przez las
Plan nie komplikowania im życia niemoralnymi myślami mógł okazać się trudniejszy, niż zakładał, jako, że Joseph najwyraźniej nie wyzbył się nawyku rzucania takimi wypowiedziami.
Samuel złapał się na tym, że niesprecyzowany ścisk w żołądku, który pojawiał się za każdym razem, kiedy w latach młodości słyszał z ust przyjaciela podobne słowa, powrócił z tą wypowiedzią i, choć zachował przyjacielsko rozbawiony wyraz twarzy, pojawiły się wątpliwości co do jego podejścia do Josepha.
Bo nawet, jeśli były to dla niego tylko żarty, to to wcale myśli Sama nie powstrzyma przed błądzeniem na dawno pozostawione już ścieżki.
A jeśli Uniwerytet faktycznie tak bardzo Josepha zmienił i było w jego słowach choćby ziarno prawdy, to nie potrafiłby się zdecydować, czy bardziej współczuje Marii, czy raduje się nową perspektywą i możliwościami. Nie miał bowiem zamiaru próbować się okłamywać i wmawiać sobie, że nie odważyłby się na wiele, gdyby pojawiła się ku temu realna okazja. Boże broń to narzeczeństwo, jeśli Samuel naprawdę dostanie pole do popisu. Chociaż właściwie, może właśnie lepiej nie? Gdyby Bóg faktycznie zainterweniował, Samuel chyba by spłonął w ogniu piekielnym praktycznie na miejscu, więc wolał, żeby akurat od tej sprawy Stworzyciel trzymał się z daleka.
Może w takim razie ich relacja wcale nie miała przekształcić się w piękną i szlachetną miłość braterską? Cóż. Czas pokaże, ale Samuel postanowił zdecydowanie pozostać czujnym.
- Mój drogi - powiedział rozbawiony - Czego ja Ci nie mam do opowiedzenia? Prawdopodobnie tylko tego, czym sam nie zechcesz kalać swoich oczu, czy też uszu. Ale cieszy mnie to niesamowicie. Bardzo liczyłem na to, że z moim zniknięciem nie odeszła też twoja fascynacja naszymi ideałami - był naprawdę szczęśliwy i coraz bardziej zafascynowany mężczyzną, którego kiedyś znał. Ile wspaniałych możliwości dawała ta znajomość? Już się nie mógł doczekać jej rozwoju.
- Ale wiedz, że jestem niesamowicie szczęśliwy i, choć nie sądzę, żeby było to konieczne, życzę Wam naprawdę jak najlepiej - powiedział serdecznie.
Widząc reakcję Josepha w trakcie, jak opowiadał historię, poczuł ulgę, że nie zakwestionował on prawości swojego ojca. Tego się głównie obawiał. Że w momencie, w którym powie mu wszystko, poczucie lojalności wobec rodziny weźmie górę. Dzięki Bogu nie.
Na ofertę Josepha pokręcił jednak natychmiast głową, bo choć niesamowicie poruszył go ten gest, nie mógł go jednak przyjąć.
- Nie, nie, mój drogi - powiedział spokojnie. - To w niczym nie pomoże. Możesz spłacić dług, ale nie rozwiążesz tym problemu. Jeśli chcę odzyskać dobre imię w oczach Twojego ojca, muszę wszystko zrobić sam. Albo powinien to zrobić którykolwiek inny Vaesey, ale na pewno nie jedyny syn naszego wierzyciela. Jak by to wyglądało? I co mówiłoby o nas?
Wiedział, że mówiąc o wszystkim Josephowi również nie zyska w oczach jego ojca, ale na litość boską, naprawdę nie byli dziećmi. Mieli prawo wiedzieć, co się dzieje w życiu ich rodzin. Zwłaszcza w momencie, w którym oddziaływało to bezpośrednio na nich samych. Charles Stanbury powinien liczyć się z tym, że goszcząc go pod tym dachem i zezwalając na kontakt z jego synem, równocześnie ryzykuje, że ten pozna prawdę. Tak więc Samuel nie miał zamiaru powstrzymywać przyjaciela przed robieniem ojcu wyrzutów. Ktoś w końcu powinien.
- Ale wiedz, że niesamowicie doceniam chęć pomocy - powiedział uśmiechając się do Josepha ze szczerą wdzięcznością w głosie. - To naprawdę wiele dla mnie znaczy.
Samuel złapał się na tym, że niesprecyzowany ścisk w żołądku, który pojawiał się za każdym razem, kiedy w latach młodości słyszał z ust przyjaciela podobne słowa, powrócił z tą wypowiedzią i, choć zachował przyjacielsko rozbawiony wyraz twarzy, pojawiły się wątpliwości co do jego podejścia do Josepha.
Bo nawet, jeśli były to dla niego tylko żarty, to to wcale myśli Sama nie powstrzyma przed błądzeniem na dawno pozostawione już ścieżki.
A jeśli Uniwerytet faktycznie tak bardzo Josepha zmienił i było w jego słowach choćby ziarno prawdy, to nie potrafiłby się zdecydować, czy bardziej współczuje Marii, czy raduje się nową perspektywą i możliwościami. Nie miał bowiem zamiaru próbować się okłamywać i wmawiać sobie, że nie odważyłby się na wiele, gdyby pojawiła się ku temu realna okazja. Boże broń to narzeczeństwo, jeśli Samuel naprawdę dostanie pole do popisu. Chociaż właściwie, może właśnie lepiej nie? Gdyby Bóg faktycznie zainterweniował, Samuel chyba by spłonął w ogniu piekielnym praktycznie na miejscu, więc wolał, żeby akurat od tej sprawy Stworzyciel trzymał się z daleka.
Może w takim razie ich relacja wcale nie miała przekształcić się w piękną i szlachetną miłość braterską? Cóż. Czas pokaże, ale Samuel postanowił zdecydowanie pozostać czujnym.
- Mój drogi - powiedział rozbawiony - Czego ja Ci nie mam do opowiedzenia? Prawdopodobnie tylko tego, czym sam nie zechcesz kalać swoich oczu, czy też uszu. Ale cieszy mnie to niesamowicie. Bardzo liczyłem na to, że z moim zniknięciem nie odeszła też twoja fascynacja naszymi ideałami - był naprawdę szczęśliwy i coraz bardziej zafascynowany mężczyzną, którego kiedyś znał. Ile wspaniałych możliwości dawała ta znajomość? Już się nie mógł doczekać jej rozwoju.
- Ale wiedz, że jestem niesamowicie szczęśliwy i, choć nie sądzę, żeby było to konieczne, życzę Wam naprawdę jak najlepiej - powiedział serdecznie.
Widząc reakcję Josepha w trakcie, jak opowiadał historię, poczuł ulgę, że nie zakwestionował on prawości swojego ojca. Tego się głównie obawiał. Że w momencie, w którym powie mu wszystko, poczucie lojalności wobec rodziny weźmie górę. Dzięki Bogu nie.
Na ofertę Josepha pokręcił jednak natychmiast głową, bo choć niesamowicie poruszył go ten gest, nie mógł go jednak przyjąć.
- Nie, nie, mój drogi - powiedział spokojnie. - To w niczym nie pomoże. Możesz spłacić dług, ale nie rozwiążesz tym problemu. Jeśli chcę odzyskać dobre imię w oczach Twojego ojca, muszę wszystko zrobić sam. Albo powinien to zrobić którykolwiek inny Vaesey, ale na pewno nie jedyny syn naszego wierzyciela. Jak by to wyglądało? I co mówiłoby o nas?
Wiedział, że mówiąc o wszystkim Josephowi również nie zyska w oczach jego ojca, ale na litość boską, naprawdę nie byli dziećmi. Mieli prawo wiedzieć, co się dzieje w życiu ich rodzin. Zwłaszcza w momencie, w którym oddziaływało to bezpośrednio na nich samych. Charles Stanbury powinien liczyć się z tym, że goszcząc go pod tym dachem i zezwalając na kontakt z jego synem, równocześnie ryzykuje, że ten pozna prawdę. Tak więc Samuel nie miał zamiaru powstrzymywać przyjaciela przed robieniem ojcu wyrzutów. Ktoś w końcu powinien.
- Ale wiedz, że niesamowicie doceniam chęć pomocy - powiedział uśmiechając się do Josepha ze szczerą wdzięcznością w głosie. - To naprawdę wiele dla mnie znaczy.
- Samuel Vaesey
- Tytuł : SzlachcicWiek : 26Zawód : Nie pracujeUmiejętności : Jazda konna | Posługiwanie się pistoletemPunkty : 12
Re: Droga przez las
Chciałby posłuchać tego wszystkiego teraz, naprawdę by chciał. Rozmowa o doświadczeniach, jakie oboje mieli przez swoje życia, była tym, czego potrzebował od chwili zniknięcia Samuela z jego świata. Teraz, kiedy pojawił się ponownie, najchętniej znowu przesiedziałby z nim całą noc na dachu Eton, alby przynajmniej na dachu posiadłości Stanburych i porozmawiał o tym, co działo się przez ten czas. Miał jednak wrażenie, że i to by nie wystarczyło, aby się wygadać. Uwielbiał przecież słuchać głosu przyjaciela i najchętniej zachęcałby go, by ten mówił nieprzerwanie, skoro już się ponownie odnaleźli, bo jego słowa dla Josepha były piękne w każdym sensie - znaczeniowo i w brzmieniu. Jego wspaniały przyjaciel, który, gdy się rozkręcił, nie mówił, a czarował swą mową. Zdecydowanie brakowało mu jego słów. Dziesięć lat bez nich... Czuł się tak, jak pewnie czuli się uzależnieni, gdy po latach próbowali dawnej używki. Jakby jego umysł znowu był pełen.
- Chcę, żebyś opowiedział mi wszystko. Co się da, pisemnie, a co wymaga artykulacji, przy twojej najbliższej wizycie, która, mam nadzieję, wypadnie choćby i jutro. - powiedział, łapiąc się konia, bo już nie chciał siadać na kłodzie. Zaraz pewnie i tak musieli ruszać do domu z powrotem, więc wolał się przypadkiem nie usadzić wygodnie. Pstryknął językiem, kiedy jednak przypomniał sobie, że nie. Ich następne spotkanie nie może wypaść jutro.
- Choć jutro raczej nie dam razy. Ale we wtorek, albo środę? Listonosz co prawda będzie truchtać z jednego końca Londynu na drugi, ale taka jego praca. - powiedział z rozbawieniem, uśmiechając się do przyjaciela ciepło. Ciekaw był, czy w piśmie też nadal był tak samo sprawny, jak w mowie. Może nawet sprawniejszy?
Wysłuchał odmowy, kiwając głową, ale zdecydowanie nie wyglądał na przekonanego i było to po nim widać. Pokręcił lekko głową, sam nieświadomy tego gestu i kiedy tylko Sam skończył, on mu odpowiedział.
- Skoro opinia mojego ojca aż tak się dla ciebie liczy. - odparł, nieprzekonany, zdejmując wodze swojej klaczy z gałęzi. - Uważam jednak, że jego opinie i dyrdymały, jakie najwyraźniej wygaduje, nie powinny mieć dla ciebie znaczenia. Wiedz, że nie zgadzam się z niczym, co uwłaszczałoby twojej godności, Samuelu. - poinformował go, głaszcząc klacz po szyi, ale zerkając na przyjaciela. Pokręcił głową z rozbawieniem, uświadamiając sobie jeszcze jeden scenariusz, jaki mógł powstrzymywać Sama od umorzenia długu w ten sposób.
- Nie wzbraniasz się przed odpuszczeniem twojej rodzinie tych pieniędzy tylko przez wzgląd na własną godność, prawda? - zapytał z uśmiechem, odrobinę spodziewając się, że Sam zaraz zdradzi mimiką, czy słowem, że owszem, to też jest powód. - Jeżeli, to na litość boską, przyjacielu, nie mówiłem przez tyle lat, że cię kocham, żeby pozostawić to jedynie w sferze słów. Daj mi coś dla siebie zrobić. Ja zresztą nigdy nie spłacę długu, jaki mam u ciebie za całą wiedzę, jaką dałeś mi w Eton, więc pieniądze to naprawdę niewielki problem.
Wsiadł na konia, spodziewając się, że raczej będą już wracać. Cashmere skrobnęła kopytem ziemię, a on obrócił się w stronę, z której przyjechali, patrząc na przyjaciela w spokojnym oczekiwaniu. Choć spokój był ciężki do utrzymania w momencie, w którym chłopak kipiał przez zirytowanie na tatę.
- Chcę, żebyś opowiedział mi wszystko. Co się da, pisemnie, a co wymaga artykulacji, przy twojej najbliższej wizycie, która, mam nadzieję, wypadnie choćby i jutro. - powiedział, łapiąc się konia, bo już nie chciał siadać na kłodzie. Zaraz pewnie i tak musieli ruszać do domu z powrotem, więc wolał się przypadkiem nie usadzić wygodnie. Pstryknął językiem, kiedy jednak przypomniał sobie, że nie. Ich następne spotkanie nie może wypaść jutro.
- Choć jutro raczej nie dam razy. Ale we wtorek, albo środę? Listonosz co prawda będzie truchtać z jednego końca Londynu na drugi, ale taka jego praca. - powiedział z rozbawieniem, uśmiechając się do przyjaciela ciepło. Ciekaw był, czy w piśmie też nadal był tak samo sprawny, jak w mowie. Może nawet sprawniejszy?
Wysłuchał odmowy, kiwając głową, ale zdecydowanie nie wyglądał na przekonanego i było to po nim widać. Pokręcił lekko głową, sam nieświadomy tego gestu i kiedy tylko Sam skończył, on mu odpowiedział.
- Skoro opinia mojego ojca aż tak się dla ciebie liczy. - odparł, nieprzekonany, zdejmując wodze swojej klaczy z gałęzi. - Uważam jednak, że jego opinie i dyrdymały, jakie najwyraźniej wygaduje, nie powinny mieć dla ciebie znaczenia. Wiedz, że nie zgadzam się z niczym, co uwłaszczałoby twojej godności, Samuelu. - poinformował go, głaszcząc klacz po szyi, ale zerkając na przyjaciela. Pokręcił głową z rozbawieniem, uświadamiając sobie jeszcze jeden scenariusz, jaki mógł powstrzymywać Sama od umorzenia długu w ten sposób.
- Nie wzbraniasz się przed odpuszczeniem twojej rodzinie tych pieniędzy tylko przez wzgląd na własną godność, prawda? - zapytał z uśmiechem, odrobinę spodziewając się, że Sam zaraz zdradzi mimiką, czy słowem, że owszem, to też jest powód. - Jeżeli, to na litość boską, przyjacielu, nie mówiłem przez tyle lat, że cię kocham, żeby pozostawić to jedynie w sferze słów. Daj mi coś dla siebie zrobić. Ja zresztą nigdy nie spłacę długu, jaki mam u ciebie za całą wiedzę, jaką dałeś mi w Eton, więc pieniądze to naprawdę niewielki problem.
Wsiadł na konia, spodziewając się, że raczej będą już wracać. Cashmere skrobnęła kopytem ziemię, a on obrócił się w stronę, z której przyjechali, patrząc na przyjaciela w spokojnym oczekiwaniu. Choć spokój był ciężki do utrzymania w momencie, w którym chłopak kipiał przez zirytowanie na tatę.
- Joseph Stanbury
- Tytuł : SzlachcicWiek : 26Zawód : Nie pracujeUmiejętności : Jazda konna | DowodzeniePunkty : 12
Re: Droga przez las
Szczerze powiedziawszy, zdecydowanie bardziej niż opowiadanie o własnych dokonaniach przez te lata interesowało go, co się działo u przyjaciela. Bo powiedzmy sobie szczerze, po nim przecież oboje się tego spodziewali. Jak miałby nie popełniać cudownie niemoralnych ohydności, jeśli mówił o nich i żył nimi jeszcze zanim w ogóle w pełni rozumiał ich koncepcję?
Ale Joseph? To już zupełnie inna sprawa. Zawsze był znacznie bardziej ułożony, a choć Samuel wiedział, że również rozkochiwał się w rzeczach, o których oboje zawsze mówili, to nie miał zielonego pojęcia, jak bardzo przez te lata przyjaciel się rozwinął i ile właściwie może się po nim spodziewać. Stanbury był teraz jedną wielką fascynującą niewiadomą.
- W takim razie opowiem wszystko, ale pod warunkiem, że ty zaczniesz i opowiesz mi coś pierwszy. Umieram z ciekawości, żeby dowiedzieć się, co wyrosło z tego uczniaka, którego znałem, kiedy spotkał prawdziwą bohemę, a nie tylko jej fanatyka - powiedział zadowolony, a na propozycję wizyty uśmiechnął się szeroko.
- Przyjdę kiedy tylko będziesz miał czas mnie ugościć - obiecał również wstając i otrzepując spodnie - I odpiszę kiedy tylko dostanę Twój list, obiecuję.
Słowa i zapewnienia przyjaciela po raz kolejny już wywarły na nim wielkie wrażenie. Poczuł, że ta sztywność i niepewność, którą wyczuwał na początku rozmowy zniknęła praktycznie całkowicie. Cieszyło go to i sam również poczuł się znacznie swobodniej. Uleciały z niego wątpliwości, jakie napiętrzyły się przez te lata i tuż przed spotkaniem. Naprawdę, Samuel nie mógł wymyślić lepszego możliwego scenariusza dla tej sytuacji.
Nie potrafił powstrzymać ciepłego uśmiechu, kiedy Joseph z taką łatwością przyznał, że go kocha, czy też kochał. Chociaż, gdy przyjaciel wspomniał o godności, przez twarz przemknął mu wyraz zmieszania, bo tak, częściowo, nawet w dużej mierze, również o to chodziło.
Pokręcił jednak głową ponownie przywołując na twarz uśmiech.
- To nie do końca tak - mówiąc to podszedł do swojej klaczy, ale zawahał się przez moment, zanim na nią wskoczył.
- Opinia twojego ojca naprawdę nie byłaby dla mnie istotna, ale niestety być musi - westchnął niezadowolony, bo nie miał złudzeń, że to prawda. - Nie było mnie tutaj od dziesięciu lat, nie znam praktycznie nikogo, a jeśli chcę coś osiągnąć, potrzebuję do tego znajomości i kontaktów. Przy czym konflikt z Charles’em Stanburym, jako pierwsza rzecz po powrocie do miasta, to naprawdę nie byłaby najlepsza wizytówka. Tak więc chcę tą sprawę załatwić, jak trzeba. A skoro spłacenie tego przeklętego długu jest na to jedynym sposobem, taki mam właśnie cel.
Wskoczył na konia i spojrzał na Josepha, jakby zastanawiając się, czy coś jeszcze do tego dodawać.
- A tak na marginesie, ojciec, jak się pewnie domyślasz, nie kwapi się do załatwienia sprawy i po latach nadal unosi się honorem, mimo, że prawdę powiedziawszy, wszystko byłoby dobrze, gdyby nie zachował się tak lekkomyślnie i nie postawił wszystkiego na jedną kartę. Chcę udowodnić, jeśli nie komuś, to sobie samemu, że jestem wart znacznie więcej, niż on, bo nie ma dla mnie obecnie gorszej obelgi, niż porównanie mnie do niego. Wybacz ostre słowa, ale taka jest prawda - wzruszył lekko ramionami, jakby pokazując tym samym, że nic się z tym nie da zrobić i musi się pogodzić z taką opinią, po czym uśmiechnął się już cieplej i weselej.
- I, na litość boską, przyjacielu. Nie jesteś mi nic winien za nasze lata szkolne. To była przecież relacja, z której czerpaliśmy oboje. Jestem ci za to tak samo, jeśli nie bardziej nawet, wdzięczny, więc nawet nie wygaduj takich głupstw. Nic mi za to nie jesteś winien, ani nigdy nie byłeś - roześmiał się serdecznie ściągając lejce i ruszając przodem.
Odwrócił się z uśmiechem, żeby zobaczyć, czy przyjaciel też jedzie, a kiedy przekonał się, że tak, dał klaczy łydkę i przyspieszył.
I ostatecznie zapomniał zapytać, jak ma na imię zwierzę, które go tutaj przywiozło. No cóż. Może będzie pamiętał, kiedy wrócą.
[z/t - oboje]
Ale Joseph? To już zupełnie inna sprawa. Zawsze był znacznie bardziej ułożony, a choć Samuel wiedział, że również rozkochiwał się w rzeczach, o których oboje zawsze mówili, to nie miał zielonego pojęcia, jak bardzo przez te lata przyjaciel się rozwinął i ile właściwie może się po nim spodziewać. Stanbury był teraz jedną wielką fascynującą niewiadomą.
- W takim razie opowiem wszystko, ale pod warunkiem, że ty zaczniesz i opowiesz mi coś pierwszy. Umieram z ciekawości, żeby dowiedzieć się, co wyrosło z tego uczniaka, którego znałem, kiedy spotkał prawdziwą bohemę, a nie tylko jej fanatyka - powiedział zadowolony, a na propozycję wizyty uśmiechnął się szeroko.
- Przyjdę kiedy tylko będziesz miał czas mnie ugościć - obiecał również wstając i otrzepując spodnie - I odpiszę kiedy tylko dostanę Twój list, obiecuję.
Słowa i zapewnienia przyjaciela po raz kolejny już wywarły na nim wielkie wrażenie. Poczuł, że ta sztywność i niepewność, którą wyczuwał na początku rozmowy zniknęła praktycznie całkowicie. Cieszyło go to i sam również poczuł się znacznie swobodniej. Uleciały z niego wątpliwości, jakie napiętrzyły się przez te lata i tuż przed spotkaniem. Naprawdę, Samuel nie mógł wymyślić lepszego możliwego scenariusza dla tej sytuacji.
Nie potrafił powstrzymać ciepłego uśmiechu, kiedy Joseph z taką łatwością przyznał, że go kocha, czy też kochał. Chociaż, gdy przyjaciel wspomniał o godności, przez twarz przemknął mu wyraz zmieszania, bo tak, częściowo, nawet w dużej mierze, również o to chodziło.
Pokręcił jednak głową ponownie przywołując na twarz uśmiech.
- To nie do końca tak - mówiąc to podszedł do swojej klaczy, ale zawahał się przez moment, zanim na nią wskoczył.
- Opinia twojego ojca naprawdę nie byłaby dla mnie istotna, ale niestety być musi - westchnął niezadowolony, bo nie miał złudzeń, że to prawda. - Nie było mnie tutaj od dziesięciu lat, nie znam praktycznie nikogo, a jeśli chcę coś osiągnąć, potrzebuję do tego znajomości i kontaktów. Przy czym konflikt z Charles’em Stanburym, jako pierwsza rzecz po powrocie do miasta, to naprawdę nie byłaby najlepsza wizytówka. Tak więc chcę tą sprawę załatwić, jak trzeba. A skoro spłacenie tego przeklętego długu jest na to jedynym sposobem, taki mam właśnie cel.
Wskoczył na konia i spojrzał na Josepha, jakby zastanawiając się, czy coś jeszcze do tego dodawać.
- A tak na marginesie, ojciec, jak się pewnie domyślasz, nie kwapi się do załatwienia sprawy i po latach nadal unosi się honorem, mimo, że prawdę powiedziawszy, wszystko byłoby dobrze, gdyby nie zachował się tak lekkomyślnie i nie postawił wszystkiego na jedną kartę. Chcę udowodnić, jeśli nie komuś, to sobie samemu, że jestem wart znacznie więcej, niż on, bo nie ma dla mnie obecnie gorszej obelgi, niż porównanie mnie do niego. Wybacz ostre słowa, ale taka jest prawda - wzruszył lekko ramionami, jakby pokazując tym samym, że nic się z tym nie da zrobić i musi się pogodzić z taką opinią, po czym uśmiechnął się już cieplej i weselej.
- I, na litość boską, przyjacielu. Nie jesteś mi nic winien za nasze lata szkolne. To była przecież relacja, z której czerpaliśmy oboje. Jestem ci za to tak samo, jeśli nie bardziej nawet, wdzięczny, więc nawet nie wygaduj takich głupstw. Nic mi za to nie jesteś winien, ani nigdy nie byłeś - roześmiał się serdecznie ściągając lejce i ruszając przodem.
Odwrócił się z uśmiechem, żeby zobaczyć, czy przyjaciel też jedzie, a kiedy przekonał się, że tak, dał klaczy łydkę i przyspieszył.
I ostatecznie zapomniał zapytać, jak ma na imię zwierzę, które go tutaj przywiozło. No cóż. Może będzie pamiętał, kiedy wrócą.
[z/t - oboje]
- Samuel Vaesey
- Tytuł : SzlachcicWiek : 26Zawód : Nie pracujeUmiejętności : Jazda konna | Posługiwanie się pistoletemPunkty : 12
Strona 1 z 1
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach